23/24.02

Usiłuję sobie przypomnieć, gdzie rok temu wyobrażałam sobie, że będę w następne urodziny? Dokąd wydawało mi się, że wtedy zmierzałam? Jakiego roku oczekiwałam? Nie pamiętam, ale to nie szkodzi. Nie pamiętam, a i tak chce mi się z siebie śmiać, bo mimo tej niepamięci mam w sobie pewność, że jakiejkolwiek ścieżki sobie wtedy nie wyobrażałam, na pewno nie prowadziła, do miejsca w którym jestem.

W mieście, o którego istnieniu nie wiedziałam jeszcze przed kilkoma miesiącami. Z Pirenejemi przyglądającymi się uważnie moim porannym wędrówkom do pracy. Z głową wypełnioną myślami o pracy przywiezionej z ojczystej uczelni, francuskimi przerwami na lunch i wiadomościami od kogoś, kto co wieczór pyta, czy już zaszło u mnie słońce. Z cydrem dostanym o dzień za wcześnie w urodzinowym prezencie. Z muzyką. Ze wspomnieniem popołudnia spędzonego na leżaku z mrożoną herbatą w ręce (w lutym!). Z przekonaniem, że czegokolwiek bym nie planowała na następny rok, świat na pewno mnie zaskoczy.

22.11

… pozostaną za nami łóżka niepościelone i napoczęte

miasta, rozchylone zasłony, ledwo dotknięte

rzeczy i trochę brudnych naczyń…

Niektóre wspomnienia mają to do siebie, że wydają się oddalone od teraźniejszości o setki, tysiące lat – nie ma znaczenia, czy faktycznie miały miejsce wczoraj po południu czy kwadrans temu, zawsze pokrywa je przedwieczny kurz. Niektóre mają w sobie coś takiego, że przekonanie o ich istnieniu powoli, stopniowo ustępuje poczuciu nierzeczywistości – po paru tygodniach czy dniach w głowie znajdujemy tylko strzępy historii, coś na kształt snu i niepewne raczej nie ma co opowiadać

No bo, w gruncie rzeczy, co powiedzieć? Że Tajlandia, Malezja, Czechy? Że stragany z jedzeniem, setki brukowanych uliczek, hodowla motyli, mieszające się w głowie strefy czasowe i zdecydowanie za dużo słońca, pod którym jednak nie opaliłam się wcale? Że wyprowadzka do akademika, slalom między miastami, studia doktoranckie i czas, który zawsze ucieka? Że to wszystko wydaje się na zmianę realne i kompletnie nierzeczywiste, że regularnie wymyka się opisom?

No bo co powiem?

To: po przeprowadzce nie czuję się jak w domu ani w akademiku, ani u rodziców. Wszędzie zostawiam po sobie łóżka niepościelone i ledwo dotknięte rzeczy, wszędzie łapie mnie myśl, że może trzeba być gdzieś indziej. Tylko na uczelni, najbardziej na uczelni czuję się u siebie – w najbardziej tymczasowym z miejsc, między zajęciami, które prowadzę i tymi, na które chodzę, przy nie swoim biurku i z dłońmi na klawiaturze bez liter, na której uparcie mylą mi się f g. I nawet na tym u siebie jest data ważności, bo przecież od stycznia będą inne biurka i inne kraje, wnioski o staże i jeszcze więcej czasu, który ucieka.

A może to: gdzie bym nie szykowała się do snu i w którym z napoczętych miast bym nie spała, po głowie i tak będzie mi tej nocy chodzić chłopiec, który twierdzi, że nie czyta, bo nie lubi, a który zagląda mi przez ramię na nudnym wykładzie i mówi Świetlickiego lepiej nie czytać jesienią.

… zbudują na nas

miasto i wolne elektrony będą nad nami się roić, warczeć,

i sny, sny będą na zawsze.